Blaze Bayley - "Endure and Survive" - recenzja

Blaze Bayley - "Endure and Survive" - recenzja

Gatunek:
heavy metal
Data premiery: 3.03.2017
Wydawca: Blaze Bayley Recordings
Pochodzenie: Wielka Brytania
www.blazebayley.net
Kup płytę - porównaj ceny

Podziwiam i szanuję tego gościa za jego miłość do muzyki i determinację. Na jego koncerty przychodzi zwykle kilkadziesiąt osób, podczas gdy taki Sabaton, przyciąga kilkutysięczną publiczność. I gdzie tu sprawiedliwość? Niejeden w takiej sytuacji daje sobie spokój, a Blaze Bayley wciąż jeździ po Europie, grając w małych klubach, jakby był jakimś lokalnym, mało znanym wykonawcą, a nie byłym wokalistą jednego z największych metalowych zespołów na świecie. No cóż, oczywiście sam fakt, że śpiewało się w Iron Maiden, to jeszcze nie powód, żeby z góry kogoś wielbić, tym bardziej, że wybór Blaze'a jako następcy Bruce'a Dickinsona był dość kontrowersyjny. Mimo wszystko uważam, że Bayley jest bardzo niedoceniany, bo nagrywa naprawdę przyzwoite albumy, a na koncertach daje z siebie wszystko. W każdym razie z dwóch byłych wokalistów Iron Maiden Blaze wypada znacznie lepiej niż Paul Di'Anno, który jeśli już coś wydaje, to najczęściej są to płyty live, a na koncertach bazuje głównie na utworach Dziewicy, używa nawet maidenowej czcionki.

„Endure and Survive” to druga część zapoczątkowanej na poprzednim wydawnictwie trylogii opowiadającej o człowieku, który zostaje wybrany do specjalnej, samotnej misji w kosmosie. Nowy krążek zaczyna się tam, gdzie skończył się „Infinite Entanglement”, czyli od słów „Shall we begin?”, a kończy słowami… nie będę robić spoilerów, ale jest to pewien zwrot akcji, który sprawia, że już czekam na trzecią część, jak na kontynuację ulubionego filmu lub serialu. Ale skupmy się na teraźniejszości.

W przeważającej części „Endure and Survive” co najmniej utrzymuje poziom poprzednika, a pod kilkoma względami go przewyższa. Generalnie poza potknięciem w postaci „King of Metal” wszystkie płyty Blaze'a są na podobnym, dość wysokim poziomie (oceniam je gdzieś tak od trójki z plusem do czwórki z plusem), a główna różnica jest taka, że jeden album ma więcej zapadających w pamięć kawałków, drugi mniej. Za to różnica między starszymi a nowszymi wydawnictwami jest bardzo zauważalna, jeśli chodzi o kompozycje i brzmienie. Trzy ostatnie krążki (wliczając najnowszy) są zwrotem w kierunku bardziej tradycyjnego heavy metalu i co za tym idzie, lżejszego brzmienia. No właśnie... Wolałem ten mocny, zdecydowany sound z wcześniejszych płyt, szczególnie „Promise and Terror” i „The Man Who Would Not Die”. Brzmienie „Infinite Entanglement” strasznie mnie drażni – nie tylko wokal jest za bardzo wysunięty do przodu, ale i wszystkie instrumenty brzmią dość płasko i plastikowo, powiedziałbym, że wręcz amatorsko. Na „Endure and Survive” jest już znacznie lepiej, choć nadal instrumenty są za bardzo cofnięte w stosunku do wokalu. Mocny, głęboki głos Blaze'a tylko zyskuje, gdy ma za sobą odpowiednio ciężką, masywną ścianę dźwięku. I częściowo właśnie dlatego na „Endure...” lepiej wypadają te wolniejsze, bardziej klimatyczne utwory – świetny „Eating Lies” z akustycznym początkiem i końcem; w całości akustyczny, wzbogacony o akordeon, niemalże folkowy „Remember”; ciężki, kroczący „The World is Turning the Wrong Way” z kapitalnym refrenem (mój osobisty faworyt) i zamykająca album piękna, epicka kompozycja „Together We Can Move the Sun”.

Z szybszych kawałków na uwagę zasługuje otwierający płytę utwór tytułowy, a także „Dawn of the Dead Son” z podniosłym hymnowym refrenem. Ten drugi to najbardziej maidenowa kompozycja z całego zestawu. Gitarowe przejście jest prawie identyczne jak fragment z „The Clansman” z tekstem „No, we can't let them take anymore”. Z kolei „Blood” rytmem przypomina „Man on the Edge” (ale kawałek w tym stylu jest niemal na każdym krążku Blaze'a, więc to żadna nowość). Tu i ówdzie w różnych utworach pojawiają się też charakterystyczne dla Maidenów duety na dwie gitary prowadzące, ale jednak w porównaniu z poprzednikiem mniej tu oczywistych nawiązań do tego zespołu. Kompozycje na „Endure...” są bardziej zróżnicowane, dzięki czemu całość wypada lepiej, choć poszczególne numery nie wpadają w ucho od razu, trzeba dać im trochę czasu, żeby je docenić.

Podobnie jak na pierwszej części, na dwójce usłyszymy kilkuosobowe chórki w refrenach i narracje, które posuwają akcję do przodu. Gitarzysta Chris Appleton odwalił kawał naprawdę dobrej roboty, a sam Blaze jest wciąż w świetnej formie, jego wokal jest znacznie potężniejszy niż w czasach Iron Maiden. Wszystko to dobrze wróży na przyszłość i myślę, że zwieńczenie trylogii będzie jeszcze lepsze.


1 komentarz:

  1. A mi jest strasznie ciężko słuchać tych amatorskich produkcji Bayleya :(

    OdpowiedzUsuń