Muzyczne wzloty i upadki 2012

Czas podsumować miniony rok. Poniżej dziesięć płyt, których w 2012 słuchałem najchętniej, oraz pięć rozczarowań.


Wzloty

1. Anathema – „Weather Systems”

 

Wiele lat czekałem na taką płytę. Dokładnie od 1999, kiedy ukazała się „Judgement” - ostatnie wielkie dzieło Anathemy. Później Anglicy chyba sami nie wiedzieli, w jakim kierunku podążyć, bo „A Fine Day to Exit” i „A Natural Disaster” brzmiały jak zbieranina przypadkowych utworów, lepszych i gorszych, ale bez wspólnego mianownika. Album „We're Here Because We're Here”, mimo że ciepło przyjęty zarówno przez krytykę, jak i fanów, dla mnie nie brzmiał jak Anathema. Na „Weather Systems” wróciła ta charakterystyczna magia, te emocje, to piękno. Słychać to już od pierwszych dźwięków. To zdecydowanie najlepszy krążek Anathemy od czasów „Judgement”. Nieprzypadkowo zestawiam ze sobą te dwie płyty. Mimo że muzycznie różnią się od siebie, to mają wiele wspólnego - podobną delikatność, ten sam rodzaj emocji, coś, czego tak naprawdę nie można opisać. Bo tej muzyki się nie słucha, tę muzykę się czuje.


2. Testament – „Dark Roots of Earth”

 

Yeah! Mogę powtórzyć to, co napisałem wyżej o płycie Anathemy – na taką płytę Testament też czekałem wiele lat. Chuck Billy i koledzy pokazali wielkiej czwórce thrash metalu, jak się gra thrash metal i jak się produkuje metalowe płyty w XXI wieku. „Dark Roots of Earth” bije na głowę ostatnie albumy Metalliki, Megadeth i Slayera – zarówno muzycznie, jak i brzmieniowo. Słychać tu echa „Practice What You Preach” czy „Souls of Black”, ale są też bardzo szybkie tempa, charakterystyczne dla „Demonic”. Jest więc piekielnie ciężko, a jednocześnie bardzo melodyjnie. Coś jakby Testament w pigułce, ale nawiązania do wcześniejszych płyt nie są tak dosłowne jak w przypadku chociażby „Death Magnetic” Metalliki. Nie ma mowy o kopiowaniu pomysłów. Chuck zaprezentował pełnię swoich możliwości – od czystego, delikatnego śpiewu w balladowym „Cold Embrace” po growling w „True American Hate”, a gdzieś pomiędzy oczywiście ta charakterystyczna chrypka. Najlepszy thrashmetalowy wokalista? Słuchając tej płyty, jestem skłonny zgodzić się z tą opinią. Ale nie tylko wokalami ten krążek stoi, bo Eric Peterson i Alex Scolnick stworzyli rewelacyjny gitarowy duet, dając nam masę świetnych riffów i soczystych solówek. No i Gene Hoglan na perkusji – tego gościa nie trzeba reklamować. Krótko mówiąc - Testament w szczytowej formie i w najlepszym składzie.


3. Paradise Lost – „Tragic Idol”

 

Paradise Lost zatoczył koło. Ich styl ukonstytuował się na płytach „Icon” i „Draconian Times”, na których Anglicy zaprezentowali bardziej melodyjną wersję gothic doom metalu, żeby za chwilę uciec w stronę gotyckiego rocka („One Second”), a następnie w elektronikę i depeszowe klimaty („Host”). Na kolejnych albumach stopniowo wracali do cięższych brzmień, osiągając w końcu ciężar znany z „Shades of God”. I tak jak „Icon” i „Draconian Times” były naturalnym rozwinięciem „Shades of God”, tak „Tragic Idol” jest bardziej chwytliwą kontynuacją swojego poprzednika. Wreszcie mamy tu wszystko to, za co kochamy Paradajsów, a czego brakowało w ich muzyce od wielu lat – zapadające w pamięć wokale Nicka Holmesa plus melodyjne partie gitary prowadzącej Grega Mackintosha wspomagane mocnymi riffami Aarona Aedy’ego. Paradise Lost po latach wrócili do swojej szczytowej formy. Nie ma tu wprawdzie hitów na miarę ”Embers Fire” czy „True Belief”, ale nie ma też niepotrzebnych utworów. Nawet dwa bonusowe nagrania – „Ending Through Changes” i „Never Take Me Alive” (cover Spear of Destiny) w niczym nie ustępują tym z podstawowego zestawu. Mam tylko nadzieję, że nie zaczną znowu kombinować i na następnej płycie utrzymają styl i formę.


4. Moonspell – „Alpha Noir/Omega White”

 

Moonspell uraczył nas w 2012 dwiema płytami, które stylistycznie bardzo się od siebie różnią. Można sobie puszczać raz jedną, raz drugą, w zależności od nastroju, ale można też wciągnąć wszystko za jednym zamachem, bo oba krążki trwają po ok. 40 minut. „Alpha Noir” to w dużym uproszczeniu kontynuacja tego, co znamy z „Memorial” i „Night Eternal”. Same ciężkie, metalowe utwory, w których dominuje growling w różnych postaciach – Fernando Ribeiro tym razem popisał się kreatywnością i zaryczał tak jak nigdy wcześniej. Jest mrocznie, wampirycznie, a za sprawą „Lickanthrope” nawet „wilkołacznie”. „Omega White” zawiera dla odmiany tylko czysty śpiew i utrzymana jest w gotyckim klimacie, z wyraźnymi odwołaniami do The Sisters of Mercy czy Type O Negative. Ta płyta powinna przypaść do gustu tym, którzy najbardziej cenią „Irreligious”. Dzięki takiemu podziałowi mamy dwa spójne albumy i każdy będzie zadowolony co najmniej z jednego. A zatem: i szatan syty, i kozioł cały.


5. Eluveitie – „Helvetios”

 

Na swoim piątym albumie Szwajcarzy znacznie przyspieszyli i skierowali się bardziej niż zwykle w stronę melodyjnego death metalu. W efekcie ich death-folk zyskał na agresywności, a intensywnością dorównuje nawet kapelom metalcore’owym. Jednocześnie nie zrezygnowali z bogatego folkowego instrumentarium i dają nam sporo momentów wytchnienia, dzięki czemu całość jest odpowiednio wyważona. I to właśnie te bardziej folkowe kawałki sprawiają, że chcę do tego albumu wracać. „A Rose For Epona” i „Alesia”, pięknie zaśpiewane przez Annę Murphy (która ku mojej uciesze coraz bardziej rozpycha się wokalnie i udziela się także w ostrzejszych kawałkach) oraz idealny do skakania na koncertach „Luxtos” – to jedne z najlepszych kompozycji w historii Eluveitie. Ale pozytywnie wyróżniają się też szybsze „Helvetios”, „The Siege” czy „Neverland”.


6. Slash – „Apocalyptic Love”

 

Tym albumem Slash udowadnia, kto tak naprawdę był filarem Guns n’ Roses. Bo „Chinese Democracy” Axla ze starymi dokonaniami Gunsów nie ma praktycznie nic wspólnego, nawet sam Rose jest teraz tylko cieniem siebie sprzed lat (wokalnie, bo jeśli chodzi o sylwetkę, to cień rzuca teraz znacznie większy niż 20 lat temu). Tymczasem „Apocalyptic Love” brzmi tak jak stare Guns n’ Roses z nowym wokalistą. Posłuchajcie „Halo”, „Standing in the Sun”, „Hard & Fast” czy „Anastacia” – te kawałki w niczym nie ustępują tym z „Apetite for Destruction”. Jednocześnie jeszcze bardziej nawiązują do lat 70. Pierwszy solowy album Slasha był zdominowany przez słynnych wokalistów, którzy zaśpiewali w poszczególnych utworach. Tym razem gitarzysta zdecydował się na współpracę tylko z Mylesem Kennedym, dzięki czemu nowy album jest bardziej spójny, a wokalista, mimo że znakomity, nie odciąga uwagi od głównego bohatera.


7. Korpiklaani – „Manala”

 

Nie wiem, czy członkowie Leśnego Klanu zmienili trunek, czy knajpę, a może na chwilę przestali pić i na trzeźwo spojrzeli na swoje poprzednie dokonania - cokolwiek zrobili, wyszło to ich muzyce na dobre. Ostatnią ich płytą, którą łykam w całości bez zagrychy, jest „Tervaskanto” z 2007. Kolejna, „Korven Kuningas”, jeszcze się broniła, ale potem było już coraz gorzej - kompozycje mało chwytliwe (z paroma wyjątkami), bez zaskoczeń i bez polotu, sprawiające wrażenie robionych trochę na siłę. Po „Manalę” sięgnąłem więc bez żadnych oczekiwań i spotkało mnie miłe zaskoczenie. Już od pierwszych dźwięków czuć powiew świeżości, energię i radość grania – czyli to, czego ostatnio bardzo mi brakowało w twórczości Korpiklaani. Jednocześnie „Manala” to chyba najdojrzalsze i najbardziej zróżnicowane dzieło Finów. Obok skocznych i dość wesołych kawałków, takich jak „Kunnia”, czy cover „Ievan Polkka” mamy tu spokojniejsze, wręcz melancholijne momenty („Synkkä” i instrumetalny „Dolorous”), a także kilka mocno metalowych strzałów, jak np. „Tuonelan Tuvilla” czy „Predator’s Saliva”. „Manala” dostępna jest w dwóch wersjach językowych – fińskiej i angielskiej. Oczywiście lepiej słucha się tej fińskiej, z jednym wyjątkiem w postaci wspomnianego „Predator’s Saliva”, ze względu na gościnny udział wokalistów grup Tornado i Swa Shbuckle, którzy bardzo urozmaicili ten kawałek.


8. Kabanos – „Kiełbie we łbie”

 

Na swojej trzeciej autorskiej płycie Kabanos zaskakuje dojrzałością - od brzmienia, poprzez muzykę, po wokale. Zenek uczy się śpiewać i to słychać, chociaż ja już zaczynam tęsknić za jego żulowatym śpiewem. Na szczęście Zwierzaka z Muppetów w sobie nie zabił i te ostrzejsze, charczące partie są takie jak dawniej. Zmieniły się też teksty - tym razem są bardziej bezpośrednie. Dalej wprawdzie dominują zwierzątka i artykuły spożywcze, pod którymi kryje się prawdziwe, poważne przesłanie, ale więcej niż na poprzednich płytach jest tu mówienia wprost o miłości czy o wierze we własne możliwości. Kabanos staje się coraz bardziej profesjonalny, oby tylko z nadejściem profesjonalizmu nie umknęło gdzieś to charakterystyczne dla nich wariactwo. Wszak Kabanos to coś więcej niż zespół - to stan umysłu. Sami reklamują się hasłem „Zespół taki sam jak żaden”. Oby nigdy nie stali się kapelą taką jak wszystkie.


9. Anneke van Giersbergen – „Everything Is Changing”

 

Po odejściu z The Gathering Anneke van Giersbergen założyła zespół Agua De Annique, z którym później występowała pod szyldem Anneke van Giersbergen & Agua De Annique. Nową płytę, „Everything Is Changing”, firmuje już tylko swoim nazwiskiem. I zgodnie z tytułem, rzeczywiście wiele się zmieniło. To najbardziej rockowy album w solowej karierze Anneke, złożony w większości z dość szybkich, gitarowymi utworów. Z drugiej strony to też najbardziej przebojowy materiał ze wszystkich, jakie nagrała. Kilka kawałków ze względu na swoją melodyjność i chwytliwość nadawałoby się nawet do radia. Dla przeciwwagi kilka innych pasowałoby do The Gathering i to niekoniecznie do tych późniejszych płyt – „1000 Miles Away From You” mógłby się znaleźć na „Nightime Birds”. Wyróżniają się też oparte na mocnych riffach „Stay” i „Too Late”. Z kolei „Slow Me Down” ma coś z The Cranberries - ten charakterystyczny nerw, którego jednak zabrakło na powrotnej płycie Irlandczyków. Tym, którzy tęsknią za smutnymi, łagodnymi dźwiękami, musi wystarczyć utwór tytułowy oraz ballada „Circles”, zagrana w całości na fortepianie i smykach. Zmienił się też wokal i to niestety muszę uznać za minus. Gdzieś zaginęła ta piękna, głęboka barwa i to charakterystyczne wibrato. Może inny styl kompozycji niejako wymusił inny sposób śpiewania, a może to kwestia produkcji, faktem jest jednak, że głos Anneke brzmi tutaj dużo młodziej, ale przez to płasko i mniej dojrzale.


10. Adrenaline Mob – „Omerta”

 

Obecność w składzie wokalisty Symphony X Russela Allena i byłego perkusisty Dream Theater Mike'a Portnoya mogła sugerować, że będzie to kolejny progresywno-metalowy projekt. Nic bardziej mylnego. Muzyka zawarta na ich debiutanckim albumie Adrenaline Mob to solidny hard 'n' heavy zakorzeniony w latach 70. i 80., ale brzmiący bardzo świeżo i ciężko. Nie ma tu 20-minutowych suit z ciągnącymi się w nieskończoność solówkami i niezliczonymi zmianami tempa. Jest konkretne, zwarte, zespołowe granie, na dodatek niezwykle chwytliwe i energetyzujące. A że mało odkrywcze? Nie o to tu chodziło. Myślę, że zarówno Portnoy, jak i Allen mieli ochotę się zabawić, zagrać coś prostego, wręcz oczywistego, coś, co nie pasowałoby do ich macierzystych formacji. Przy czym dla Portnoya nie jest to tylko odskocznia. Dream Theater z płyty na płytę staje się coraz bardziej nudny, perkusista słusznie więc zaproponował kolegom przerwę. Ci się jednak nie zgodzili i w efekcie kapela straciła jeden ze swoich filarów. Być może Mike teraz tego żałuje, zespołowi też niekoniecznie wyszło to na dobre, ale dzięki temu mamy Adrenaline Mob. W każdym razie „Omerty” słucham o wiele chętniej niż ostatniej płyty DT nagranej już bez Portnoya.


Upadki


Blaze Bailey – „King of Metal”

 

Blaze Bailey postanowił ze względów finansowych rozwalić zespół, z którym nagrał swoje najlepsze albumy po odejściu z Iron Maiden („The Man Who Would Not Die” i „Promise and Terror”) i gra teraz z wynajętymi muzykami. Efekt: najgorsza muzycznie i najgorzej brzmiąca płyta sygnowana nazwiskiem Blaze’a. Utwór otwierający jest jeszcze całkiem-całkiem. Potem jest już tylko gorzej.


Luca Turilli’s Rhapsody - „Ascending to Infinity”

 

Rhapsody of Fire się rozmnożyło. W zespole nastąpił rozłam, w wyniku którego jeden z liderów, gitarzysta Luca Turilli, oraz basista Patrice Guers kombinują z nowym wokalistą pod szyldem Luca Turilli’s Rhapsody, natomiast Alex Staropoli i frontman Fabio Lione kontynuują działalność jako Rhapsody of Fire. Mamy więc dwa zespoły pełnoprawnie używające logo Rhapsody. Podobno panowie Turilli i Staropoli nie mogli dogadać się co do dalszej muzycznej drogi grupy. Pierwsza płyta, jaka ukazała się po rozłamie, jest podpisana przez Lucę. Jednak to, co zaprezentował, zupełnie mnie nie satysfakcjonuje. Tym bardziej jestem ciekaw nowego albumu Rhapsody od Fire. Bo jeśli rzeczywiście chodziło o różnice muzyczne, to znaczy, że ta druga ekipa musi nagrać coś, co będzie przeciwieństwem muzyki z „Ascending to Infinity”, czyli powinno być bardzo dobrze.


Fear Factory – „Industrialist”


Wraz z powrotem Dino Cazaresa kilka lat temu wrócił też duch starego dobrego Fear Factory. Album „Mechanize” z 2010 klimatem nawiązywał do najlepszych dokonań grupy z „Demanufacture” na czele. Niestety, „The Industrialist”, nie tylko nie wnosi nic nowego, ale jest znacznie słabszy muzycznie. Ani jednej kompozycji, na której można by zawiesić ucho na dłużej. Całość brzmi jak odrzuty z sesji „Mechanize”.


Manowar – „The Lord of Steel”


Fight-for-metalowego Manowar nigdy nie traktowałem do końca poważnie, ale muszę przyznać, że wojownicy zrobili swego czasu trochę naprawdę przyzwoitej muzyki (bo o tekstach szkoda gadać). Nie miałem żadnych oczekiwań w związku z „The Lord of Steel”, nawet nie czekałem na tę płytę, po prostu się pojawiła, więc przesłuchałem. Nie jest to więc dla mnie rozczarowanie, a raczej żenada roku. Stare chłopy, a tworzą piosenki, jakby mieli 15 lat. Słychać to szczególnie w dziecinnym „Manowarriors”, który miał być pewnie firmowym hymnem na miarę „Manowar”. No cóż, delikatnie mówiąc - nie wyszło. Chociaż na koncertach zapaleńcy pewnie i tak na zawołanie wokalisty „Manowarriors, raise your hands!”, będą podnosić pięści i krzyczeć co sił w gardłach: „We fight for metal!”. Synu Odyna, słyszysz i nie grzmisz.


Therion – „Les Fleurs du Mal”


Już poprzednia płyta, „Sitra Ahra”, była dla mnie rozczarowaniem, ale nie takim jak „Les Fleurs du Mal”. Na ostatni krążek złożyły się covery francuskich piosenek zaaranżowane oczywiście w therionowym, czyli operowo-metalowym stylu. Nie lubię piosenki francuskiej i nie polubiłem jej też niestety w wersji Theriona. Nawet ich wytwórni nie spodobał się ten pomysł i Christofer Johnsson musiał sfinansować wydanie płyty z własnej kieszeni. Therion zapowiedział, że na pewien czas zawiesza działalność – mam nadzieję, że przerwa dobrze im zrobi i wrócą kiedyś z albumem na miarę swoich możliwości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz