Metallica - "S&M"

Metallica - "S&M"


Gatunek:
thrash/heavy metal
Data premiery: 23.11.1999
Wydawca: Elektra Records/Vertigo
Pochodzenie: USA
www.metallica.com

Utwory:

CD 1
1. The Ecstasy of Gold
2. The Call of Ktulu
3. Master of Puppets
4. Of Wolf and Man
5. The Thing That Should Not Be
6. Fuel
7. The Memory Remains
8. No Leaf Clover
9. Hero of the Day
10. Devil's Dance
11. Bleeding Me

CD 2
1. Nothing Else Matters
2. Until It Sleeps
3. For Whom the Bell Tolls
4. - Human
5. Wherever I May Roam
6. The Outlaw Torn
7. Sad but True
8. One
9. Enter Sandman
10. Battery


Skład:
James Hetfield - wokal, gitara rytmiczna
Lars Ulrich - perkusja
Kirk Hammett - gitara prowadząca
Jason Newsted - bas

San Francisco Symphony Orchestra
Michael Kamen - dyrygent







Recenzje



Metal Hammer nr 12/1999 (płyta miesiąca)

21 i 22 kwietnia tego roku, Metallica zagrała specjalny koncert w Berkley Community Theatre w Kalifornii. Dlaczego specjalny? Ponieważ tym razem ciężkim dźwiękom Metallikowych gitar towarzyszyły klasyczne, symfoniczne brzmienia. Pomysłodawcą całości był podobno Michael Kamen – kompozytor, aranżer i dyrygent w jednym – który napisał „symfoniczną” część „S&M”...

Gdybym miał do czegoś porównać te nowe Metallikowe dzieło, to byłoby to na pewno „Concerto For Group And Orchestra” grupy Deep Purple – płyta wydana całe wieki temu, bo w 1969 roku... Tymczasem Metallica zdecydowała się powtórzyć ten ciekawy eksperyment u schyłku wieku, i jeszcze raz spróbować połączyć w jedno dwa zupełnie odmienne muzyczne style – muzykę klasyczną i rocka. Choć, jak powiedział mi ostatnio Kirk Hammet – „S&M” na pewno nie jest próbą powtórzenia muzycznego eksperymentu Deep Purple – co prawda tamto dzieło jest muzykom Metalliki znane i przez nich cenione, ale w przypadku nowej płyty Amerykanów, sprawa ma się trochę inaczej. Jak słusznie zauważył Hammet – Deep Purple stworzyło swe dzieło od podstaw, Jon Lord napisał partyturę, do której dostosowywał swe brzmienie zespół, zaś Metallica miała niejako ułatwione zadanie – dopisać aranżacje, do już istniejących utworów. I jak to wyszło? Nieźle... Co prawda, fani starej Metalliki (tej sprzed „Czarnego Albumu”) na pewno będą na ,,S&M” narzekać, ale może warto zauważyć, że Metallica jest zespołem, który przede wszystkim chce się rozwijać... Który szanuje swą przeszłość, ale chce zarazem wytyczać nowe muzyczne ścieżki... Stąd pewnie takie płyty jak „Reload” czy „S&M”...

Nie ukrywam, że najbardziej cieszą mnie na tej nowej płycie, stare Metallikowe standardy – „Call Of Ktulu”, „For Whom The Bell Tolls” i (naprawdę porażające) „Battery” i „Master Of Puppets”... Świetnie zagrane – z pazurem, z potężnym kopem – słucha się tego z ogromną przyjemnością, a orkiestrowa aranżacja stanowi jedynie pewien, subtelny dodatek... Nowe wykonania sprawdzonych utworów Metalliki, może nie zyskały nowej twarzy, ale na pewno są wspaniałym ukłonem w stronę przeszłości. A nowsze kompozycje? Moim zdaniem nie bronią się tak jak klasyka... Co prawda, „Until It Sleeps” zyskał nowy wymiar, a „Enter Sandman” to kompozycja, której nie można zniszczyć, ale już takie „Memory Remains”, „Bleeding Me” czy „The Outlaw Torn” wypadają trochę blado... Choć kto wie – może jeszcze mi się spodobają? (...)

Metallica nie zrezygnowała z muzycznych eksperymentów, nie zjada własnego ogona i ciągle potrafi zagrać ostro i z wyczuciem – dlatego zasługuje na uznanie...
Darek Świtała



Tylko Rock nr 2/2000 (ocena: 2/5)

Wielkie rozczarowanie. „S&M” to najgorsza płyta wybitnego artysty, jaka ukazała się w ostatnich latach. W jednym z niedawnych wywiadów Kirk Hammett przyznał, iż nie jest w pełni zadowolony z wyniku współpracy z San Francisco Symphony Orchestra, tłumacząc zarazem, że przecież żaden inny zespół rockowy oprócz Deep Purple nie nagrywał z orkiestrą, Metallica porwała się więc na zadanie wyjątkowo trudne... Czytając tę rozmowę, przecierałem oczy ze zdumienia. Bo oczywiście płyt rockowych przygotowanych we współpracy z orkiestrą było już mnóstwo, od „Live In Concert With The Edmonton Symphony Orchestra” Procol Harum po „Extreme III: Three Sides To Every Story Extreme”, by wymienić tylko dwie naprawdę udane, reprezentujące w dodatku zupełnie różne epoki. I nie chce mi się wierzyć, by Kirk Hammett, człowiek inteligentny i wykształcony, o tym nie wiedział. Ale wiadomo – tonący brzytwy się chwyta…

Zaczyna się wprawdzie całkiem nieźle. Po krótkiej introdukcji, „The Ecstasy Of Gold” Ennia Morricone w wykonaniu samych symfoników, na scenę wchodzi Metallica i słyszymy mocną wersję „The Call Of Ktulu”, rzeczywiście urozmaiconą orkiestrowymi pasażami. A i w dalszej części pojawiają się od czasu do czasu kompozycje, o których można powiedzieć, że zostały ożywione lub choćby zdynamizowane wejściami smyków czy dęciaków (np. „For Whom The Bell Tolls” czy „Wherever I May Roam”). W większości jednak utworów aranżacje partii orkiestrowych, dzieło Michaela Kamena, współpracownika Pink Floyd, Erica Claptona, Bryana Adamsa i Stinga, wydają się, niestety, całkowicie wyprane z inwencji – sprowadzają się do wyeksponowania smyków, które po prostu dublują gitarowe riffy. I chwilami – jak w „Hero Of The Day” i zwłaszcza w „One” - ciążą ku popowym stereotypom spod znaku Chrisa DeBurgha. Często zaś – jak w „Master Of Puppets”, „Of Wolf And Man”, „The Thing That Should Not Be” czy „Enter Sandman” – orkiestra, wprowadzona na siłę, zdecydowanie przeszkadza zespołowi. Jej natrętne ingerencje są chwilami tak niedorzeczne i irytujące, że słuchacz zaczyna się zastanawiać, czy nie dałoby się ich wyciszyć, by na polu walki została tylko Metallica.

Nie zmieniają obrazu albumu jedyne nowe kompozycje, „No Leaf Clover” i „Human”. To zwykłe metalikowe utwory, w których orkiestra jest tylko dodatkiem, a nie rzeczy napisane od początku do końca z myślą o wspólnym graniu, stwarzające symfonikom prawdziwe pole do popisu. Szkoda zresztą, że grupa nie wysiliła się i nie zaproponowała większej ilości premierowych kompozycji, naciąganie bowiem fanów na kupno kolejnego już albumu z kawałkami, które w większości znają i to w wersjach nie odbiegających specjalnie od oryginałów musi się obrócić przeciwko niej. Można oczywiście – zwłaszcza jeśli ktoś potrafi odjąć w wyobraźni orkiestrowe wstawki – potraktować „S&M” jako rodzaj koncertowego „greatest hits”. Niestety, dobór utworów, z przewagą kompozycji z późnych płyt, również pozostawia wiele do życzenia. Pozostaje polecić „S&M” wszystkim tym, którzy chcą się przekonać, że nawet Metallica, jedna z największych grup w historii rocka, potrafiła się zapędzić w ślepą uliczkę. Oby umiała się z niej wydostać!
Wiesław Weiss

PS. Obrazu całości dopełnia koszmarna okładka, przedstawiająca Jamesa Hetfielda z uciętą głową oraz pięciolinię, która zapewne ma podkreślać, że do nagrania albumu trzeba było użyć papieru nutowego... Ja bym na to nie wpadł.



Podobne


Metallica - 72 Seasons recenzja











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz